Maraton: Śladami Filipidesa
Przed zawodami.
Mówi się, że ten pierwszy raz powinien być wyjątkowy. Pewnie dlatego mój pierwszy maraton postanowiłem przebiec w Grecji, na historycznej trasie z miejscowości Marathon do stołecznych Aten.
Kilka słów o transporcie. Najkorzystniejsze połączenie zaoferował Ryanair z Modlina, więc niezwłocznie zabukowaliśmy bilety na 3 miesiące przed wylotem. Czwartego listopada wraz z Agnieszką wyruszamy z Poznania pociągiem do Warszawy. W stolicy, na Dworcu Centralnym nabywamy bilety Kolei Mazowieckiej. W Modlinie czeka nas jeszcze jedna przesiadka na Busik, który już bezpośrednio zawozi nas na na lotnisko.
W samolocie po raz pierwszy czuję klimat nadchodzącego święta. Sportowe buty demaskują zamiary niektórych pasażerów. Mimo, że maraton odbywa się dopiero w niedziele, my w Atenach pojawiliśmy się już w środę aby zagubić się trochę w ateńskich uliczkach i by zasmakować greckiego wina. Wszystko oczywiście w ramach ostatniego cyklu przygotowawczego. 🙂
Po dwóch dniach odkrywania uroków miasta, udajemy się po pakiet startowy. Na stacji metra zaczepia nas Chińczyk. Musimy wyglądać już na bardzo zadomowionych, skoro pyta nas o drogę do Tea-Kwon–Do Hall, czyli do wielkiej hali w której odbywało się Expo. Uśmiecham się się grzecznie i sugeruję mu, żeby zabrał się z nami. Rozmawiamy o biegach na różnych kontynentach. Nieśmiały chińczyk rekomenduje nam maraton w Pekinie bo właśnie tam zrobił ostatnio swoją życiówkę.
Gdy na kolejnej stacji zaczepiają nas Norwegowie, zaczynam zdawać sobie sprawę, jak wielka i międzynarodowa jest ta impreza. Doświadczony Norweg chwali się, że będzie to już jego setny (100!) maraton. Nieprzypadkowo wybrał ten klasyczny bieg na swój jubileusz. Polecam mu Maraton w Poznaniu. Deklaruje, że skorzysta. Jest pod wrażeniem tak dużej frekwencji w Poznaniu.
Po wejściu do hali sportowej, znów czujemy się jak u stóp Akropolu. Naszym oczom ukazuje się gąszcz wąskich uliczek ograniczonych z dwóch stron kramami wystawowymi. Tak wielkiego Expo jeszcze nie widziałem. Zgarniamy kilogram zbędnej makulatury i testujemy naturalne batony energetyczne. Po godzinie wydostajemy się na zewnątrz i idziemy obejrzeć zachód słońca w pobliskim porcie.
Ateny tak bardzo nas oczarowały, że do sobotniego wieczoru praktycznie nie pojawił się u mnie syndrom napięcia przedmaratońskiego. W sobotę wieczorem, by trochę rozładować napięcie, wpadam na nieco szalony pomysł. Na pchlim targu kupuję szatę antycznego Greka i postanawiam w niej pobiec. Był to dla mnie ważny aspekt psychologiczny. Od tej chwili przestałem zawracać sobie głowę wynikiem. Cel stał się jasny i prosty – ukończyć bieg i dobrze się przy tym bawić. Nie pamiętam kiedy ostatnio przed zawodami miałem taki luz.
Zawody
Pobudka 5:00 rano, ok. godziny 6:00 stoję na jednej ze stacji ateńskiego metra, na której niebawem ruszą autobusy podstawione przez organizatorów. Co ciekawe, rano w metrze można było spotkać głównie maratończyków. Fajny klimat. Kierowcy wiozą nas bezpośrednio do miejscowości Maraton. W trakcie godzinnej jazdy autobusem obserwuję pagórkowatą trasę oraz analizuję z współtowarzyszami czy przykleić sobie plastry w newralgiczne miejsca. Maratońscy wyjadacze, sugerują, że bawełna może przyczynić się do obtarć. Dochodzę do wniosku, że jak już cierpieć, to na całej linii. Postanawiam iść na całość, bez zabezpieczeń. Ze stroju tym bardziej nie zamierzam zrezygnować.
Docieramy na miejsce. Fiku pstryku robimy szybko foteczkę ze zniczem olimpijskim, oddajemy ciuchy do samochodów DHL’u i ustawiamy się w blokach startowych.
Nie wiem dlaczego znalazłem się w silnym bloku „numer 2” skoro był to mój pierwszy maraton. Znając życie Grecy wzięli mój wynik z półmaratonu i sobie pomnożyli razy dwa. Ach ta niezawodna, grecka arytmetyka!
Mój strój robi niezłą furorę. Zawodnicy proszą o selfie i pokazują kciuk do góry. Wokół sama międzynarodowa śmietanka. Profesjonalni biegacze, naszpikowani elektroniką i uzbrojeni w każdy niezbędny gadżet biegacza. Odnoszę wrażenie, że wyglądam przy nich jak student wracający nocnym z imprezy, który pomylił autobusy. Na szczęście ich spojrzenia są bardzo przyjazne. Miałem wrażenie, że rozładowałem nieco napięcie w naszym bloku. Jeszcze tylko wspólna przysięga by przestrzegać zasady fair play i ostatnie okrzyki zachęcające do walki. Czystej walki.
3,2,1…START. O trasie krótko. Cala praktycznie obstawiona Grekami, super doping, zbijanie piąteczek z dziećmi, szał. Dostałem ksywkę “Ancient Greek” i zawsze serdeczny uśmiech od tubylców. Biegło się trudno, słońce w twarz, 23 stopnie i 15km całkiem stromych podbiegów. Pod koniec trasy, miałem niezłe halucynacje. Pewnie przez to słońce. Myślałem ze mam udar. Ostatnie kilometry to już uśmiech przez łzy, bo bolały mnie nawet mięśnie o których istnieniu wcześniej nie wiedziałem.
Na szczęście, łzy popłynęły jedynie ze szczęścia. Wtedy kiedy wbiegałem na stadion wypełniony po brzegi kibicami. Niezwykłe miejsce. Tam gdzie kiedyś odbyły się pierwsze igrzyska nowożytne! Starożytne zresztą tez się tam odbywały. Genius Loci.
Po przekroczeniu mety padłem na tartan… i wydaje mi się, że zaliczyłem drzemkę, bo wybudził mnie jakiś lekarz. Pewnie myślał, że zjechałem. Uradowany, że nie musiał podejmować reanimacji, dał mi soczek, a ja tryskałem szczęściem. Bo to super przygoda była. Czas jak na pierwszy maraton, tez przyzwoity…coś koło 3:50. Ale czy to ważne? Bo jak przemierza się szlaki Filipidesa, który w V wieku ścierał tam sandały, to wynik schodzi na drugi plan. Ja i tak jestem dumny z siebie.
Po zawodach
Tu by się pewnie jakaś puenta przydała. To może tak: Tego biegu z pewnością nie poleciłbym, tym którzy chcą poprawiać swoje maratońskie życiówki. Nie polecam także tym, którzy szukają szybkiej, łatwiej trasy. Stanowczo jednak rekomenduję tym którzy chcą przeżyć niesamowitą przygodę lub odkryć na nowo radość z biegania.
Na koniec jeszcze małe podziękowania. Dziękuje Agnieszce, która ma zakwasy od trzymania kciuków. Prezydentowi Dudzie, za telefon z gratulacjami. Ciągle na niego czekam. Atenie, ze góruje nad Akropolem. No, ale przede wszystkim moim znajomym z Night Runners (i nie tylko) za te miłe słowa wsparcia. Zawsze do nich wracam na trasie, jak mi smutno, źle i mam już dość:)
autor: Przemysław Tomczak