wtorek, 19 marca, 2024
0
  • No products in the cart.
Bez kategorii

Maratoński debiut (by Marcin)


Początkowo chciałem napisać dłuższy tekst, ale nie będę Was zanudzał tym co się działo przez cały tydzień jeśli chodzi o przygotowania fizyczne, żywieniowe i mentalne 😉 Przejdę prosto do sedna i opiszę Wam dzień, w którym stałem się maratończykiem
Budzik ustawiłem na 6 rano, aby zdążyć sobie przygotować i zjeść śniadanie najpóźniej 2-2,5 godziny przed biegiem. Niestety jak to zwykle u mnie bywa pospałem jeszcze pół godziny dłużej niż planowałem. Śniadanie przed biegiem miałem sprawdzone z poprzednich biegów, tj. chleb z dżemem truskawkowym, owsiankę oraz kawę. Po śniadaniu spakowałem wszystkie rzeczy do plecaka, trzy razy sprawdziłem czy czegoś czasem nie zapomniałem i wyruszyłem w drogę.
Na MTP pojawiłem się mniej więcej o godzinie 8 i od razu skierowałem się do szatni. To co zwróciło uwagę to tłumy biegaczy i kibiców w okolicach Targów, co podbijało trochę adrenalinę. Wszędzie można było wyczuć atmosferę święta, jakie czekało prawie 5,5 tysiąca biegaczy. Na rozgrzewkę wyruszyłem ok. 8:30, wyszukując po drodze Makosa, któremu chciałem zostawić bluzę po rozgrzewce. Rozgrzewka była trochę na łapu-capu, po chwili wszyscy ruszyli w stronę startu, więc również wyruszyłem, aby ustawić się w odpowiedniej strefie czasowej. Dzień wcześniej planowałem, żeby ustawić się przy pacemakerze na 3:15, ale na starcie ustawiłem się kilka metrów za grupą. Wynik ten stanowił dla mnie cel optymistyczny, ale nie wiedziałem czy dam radę wytrzymać takie tempo przez cały bieg. Stanąłem więc w tłumie ludzi i czekałem spokojnie na start biegu
Przed startem było jeszcze kilka słów od organizatora, życzenia „powodzenja” dla wszystkich biegaczy od Scotta Jurka i w końcu ruszyliśmy przy dźwiękach z filmu „Rydwany ognia” oraz mini pokazie pirotechnicznym. Pierwsze kilometry ciągnęły się w tłumie biegaczy, tempo poszczególnych kilometrów utrzymywałem w tempie 4:30 min/km utrzymując w zasięgu wzroku balonik na 3g15m. Na pierwszych dwóch punktach żywieniowych korzystałem jedynie z napojów – najpierw kubek Powerade, który później popijałem jeszcze kubkiem wody. Po wbiegnięciu na Wildę zauważalny był wzrost liczby kibiców, wśród których udało się wypatrzyć kilka znajomych twarzy.

Na 10 kilometrze stawiłem się na 574. miejscu z czasem 45m55s. Pętla na Wildzie kończyła się powrotem na Hetmańską – w tym miejscu udało mi się dogonić grupę biegaczy na 3g15m, wśród których dogoniłem Wiesia – kolegę z Parkrun’owych zmagań. Pomiędzy 13 a 14 km kilka minut później wydarzył się dramat, o którym dowiedziałem się dopiero na mecie. Na wiadukcie na ul. Hetmańskiej zasłabł i pomimo natychmiastowej akcji trzech ekip ratunkowych zmarł jeden z biegaczy…
Kolejne kilometry pokonywałem razem z grupą na 3g15m, a co najważniejsze w dalszym ciągu nie czułem zmęczenia pomimo utrzymywania nadal mocnego tempa biegu. Od 15 km rozszerzyłem swoje żywienie na punktach o połówkę banana – było to dobre rozwiązanie, wyczuwalne na kolejnych kilometrach jak odczuwałem głód chwilę przed dobiegnięciem do kolejnego punktu żywieniowego. Kolejny punkt kontrolny był w połowie dystansu. Pokonanie połowy maratonu zajęło mi 1g37m25s (564. miejsce), a ja w dalszym ciągu czułem się jeszcze w pełni sił. Kilka miesięcy wcześniej pokonanie w takim czasie połowy królewskiego dystansu biegowego kosztowało mnie sporo wysiłku, a tutaj miałem samopoczucie jakbym sobie biegał treningowo. Wiedziałem jednak, że druga połówka nie będzie już taka lekka i zastanawiałem się tylko czy i kiedy przyjdzie kryzys i będę musiał się mierzyć z pokonaniem osławionej „ściany”. 
Po pokonaniu 22 kilometra trasa biegu skręcała w stronę Antoninka. Trasę znałem dość dobrze i cieszyłem się, że kolejne kilometry będziemy pokonywali z górki. Po przebiegnięciu przez Antoninek czekała nas długa prosta na ul. Warszawskiej. Odcinek ten był męczący trochę z powodu wiejącego prosto w twarz mocnego wiatru, którego pokonanie kosztowało trochę sił. Na szczęście bieg w grupie ułatwiał to zadanie, gdyż można było się schować za innych biegaczy i oszczędzać troszkę sił na kolejne kilometry. Chwilę przed tabliczką z oznaczeniem 30 kilometra siły zaczął tracić trochę Wiesiu i w tym miejscu zakończyło się wspólne pokonywanie biegu. Checkpoint na 30 km przekroczyłem na 522. miejscu z czasem 2g18m35s. W dalszym ciągu czułem dużo sił.
Na Śródce odbiliśmy w prawo i przez Nowe Zawady zmierzaliśmy do najtrudniejszego odcinka na biegu – długiego podbiegu na ul. Serbskiej. Od 31-32 km zaczęliśmy wyprzedzać coraz więcej osób. Bieg w grupie z pacemakerem powodował, że pokonywaliśmy trasę równym tempem, pędząc do przodu jak czołg 😉 To co mnie zdziwiło, że w momencie jak zaczynał się dwukilometrowy podbieg mnie nosiło do przodu przed grupę. Wiedziałem jednak, że nie mam się co podpalać – w końcu zaczynałem dopiero biec maraton (najdłuższy pokonany wcześniej dystans to 33,5 km) i trzymałem się nadal grupy. Po 36 kilometrze skręciliśmy w Mieszka I i w nagrodę za podbieg mieliśmy teraz ponad 2-kilometrowy odcinek z górki, aż do Cytadeli.

Pierwsze oznaki mającego się pojawić kryzysu poczułem na 38 kilometrze, jednak w dalszym ciągu starałem się trzymać grupy na 3g15m. Kryzys dopadł mnie na kolejnym kilometrze, na którym zacząłem tracić siły w nogach… 39 kilometrów pokonałem spokojnie biegnąc, a kolejne 3 kilometry do mety miałem do pokonania głównie głową. W głowie kołatała mi jedna myśl – „nie odpuszczaj, nie zatrzymuj się i biegnij dalej”. Na 40. kilometrze posiliłem się po raz ostatni i przebierałem dalej nogami, wyprzedzając o dziwo kolejne osoby, które przechodziły z biegu w marsz. Chwilę później zauważyłem przy trasie Makosa, który po chwili zaczął biec obok mnie, chcąc mnie przy tym zmotywować do pokonania ostatnich, finiszowych kilometrów. Niestety ja czułem, że pozostały dystans muszę pokonać sam i wygoniłem Makosa, żeby mi nie przeszkadzał (jeszcze raz sorki ). Na kolejnych metrach kątem oka udało mi się wypatrzyć kolejnych znajomych, ale jedyne siły jakie miałem aby im podziękować za doping wystarczały mi na podniesienie kciuka.



Ostatni trudny odcinek stanowił podbieg na Moście Dworcowym, ale od tego momentu już wiedziałem, że mnie nic nie zatrzyma. Udało mi się nawet przyspieszyć do tempa jakim pokonywałem trasę przed pojawieniem się kryzysu. W tym miejscu chciałbym dodać, że świadomie piszę o kryzysie, gdyż wydaje mi się że to nie była jeszcze słynna „ściana” – pewnie będę musiał się z nią zmierzyć na kolejnym maratonie. Pokonanie Mostu Dworcowego i kolejne metry zbliżające mnie do mety dawały mi wewnętrzną radość, której nie byłem w stanie okazać na zewnątrz. Linię mety pokonałem z rękami podniesionymi do góry w geście radości.

Na pokonanie dystansu 42 kilometrów i 195 metrów potrzebowałem 3g16m12s (czas netto 3g15m36s) co dało mi 417. miejsce w gronie 5420 osób, które ukończyły bieg. W debiucie osiągnąłem cel, który rok temu wydawał mi się nierealny pod kątem samego przebiegnięcia, a co dopiero myślenia o uzyskaniu takiego czasu. Im dalej jest od końca biegu tym bardziej nie dowierzam w to co udało mi się dokonać. Dziękuję wszystkim, którzy kibicowali mi na trasie oraz gratulowali wyniku po biegu – Wasze słowa bardzo mnie cieszą i podbudowują do dalszej pracy i poprawy wyników.


Koszulka, w której pokonałem maraton promuje Stowarzyszenie Zadyszka.org, w którym również działam. Przebiegnięcie maratonu w koszulce Zadyszki obiecałem już zanim zostałem członkiem Night Runners i nie mogłem złamać danego słowa J Koszulka NR czekała na mnie na mecie, więc mogłem zapozować jeszcze do zdjęcia w barwach nocnych biegaczy.


P.S. Przeglądam tekst i widzę, że mimo wszystko się trochę rozpisałem 😉 Mógłbym napisać jeszcze więcej, ale co za dużo to niezdrowo 😉 Niedługo kolejne relacje z biegowych tras – to jeszcze nie koniec w tym roku.