czwartek, 28 marca, 2024
0
  • No products in the cart.
Bez kategorii

Nocna Ściema 2013 zaropiałymi oczami nocnego biegacza

Zacznijmy od tego, że Koszalina zwyczajnie nienawidzę. Miasto takie sobie, raczej brzydkie niż ładne. Położenie nienadzwyczajne, ani toto nad morzem, ani w górach. Daleko zewsząd. Nigdy po drodze. I nie mają drużyny futbolu amerykańskiego. Na domiar złego muszę tam czasem pojechać odwiedzić ojca. Za każdym razem dostaję pamiątkę z podróży – fotkę z radaru, zmienia się tylko gmina (Bobolice lub Manowo – wystąpiłem już o zniżkę dla stałego klienta). 

Jednak sam pomysł na bieg, w którym zdarzyć może się wszystko, wymagał uczczenia. Termin nie pasował, już zaplanowane były 2 maratony w Warszawie i Poznaniu, odpowiednio 4 i 2 tygodnie wcześniej. Jednak Night Runners i namowa Albatrosów zadziałały – trzeba to nocą pobiec. 




Jedziemy. Na pokładzie 5-os. auta z Poznania komplet pasażerów – Syn jako jedyny niebiegający. Oprócz tego Dorota, Krzysiek i Mikołaj G. Podróż jak podróż, miła, ale długa w ciul. Bez strzału z radaru – chyba.

Docieramy po południu, odbiór pakietów lekko w stresie – ciemno, głucho, nikt niczego nie wie. Pakiet jak pakiet, wszystko czarne. Pora się rozejść, a właściwie rozjechać. Jadę do ojca, umawiamy się z ekipą na później, na przewiezienie bagaży. 

                                                                             ©Lena Dąbrowska

Odliczanie trwa. Ekipa zajada makaron, mnie częstują czymś innym. Trudno. 

Ekipa wzywa – okazuje się, że ich hotel jest na osiedlu obok chaty ojca. Nawet nie zapinam pasów podjeżdżając. Puszczam wszystkich z ich torbami. Przy okazji buzi-dupci-kosi-łapci z resztą: Lena, Regina, Błażejdotarli z Wawy – chyba jakieś 10 godzin wcześniej, bo bali się opóźnień. Czekamy tylko na Paweł-a, ale on dociera PKP, które wyznaje filozofię marketingową LOT (Late or Tomorrow). 

Na miejsce startu mamy kilometr, więc umawiamy się na 1:15 w nocy. Ciao, buzi-dupci-kosi-łapci i spadam. W zamierzeniu drzemka, ale nic z tego nie wychodzi. Emocje buzują pod kopułką, więc tańczę w ciemności jak Bruce Springsteen, oka nie mrużąc ani na moment. Nie pomaga nawet miarowe chrapanie Syna na wyrku obok.

                                                                            ©Lena Dąbrowska
1:15 – wszyscy czekają, więc idziemy. Docieramy na stadion. Kupa luda. 200 z hakiem startuje w M, >400 w HM. Spotykamy Kaję, wylaszczona i skupiona na rozgrzewce. Dariusz L. z Gdańska ma to samo, więc focie, poklepywania i jakaś udawana rozgrzewka, która już nikogo nie obchodzi – zaraz startujemy. I tak zadziwiająco ciepło. 

Plan jest taki, żeby nie zacząć zbyt ambitnie, a potem się zobaczy.

Podniecenie sięga zenitu. Noc zmiany czasu, start 2:00. Dzięki prostemu manewrowi zegarowemu urywa godzinę z wyniku brutto, wariują garminy i systemy inwigilacji CIA. Głupio byłoby mieć wynik gorszy o godzinę niż życiówka… Ach, strach, strach, rany boskie. Ale przecież nie chodzi o wynik. Taaa, jasne. 

Ruszamy, kółko wokół bieżni. Tłok, ścisk, a niech se biegną. Paweł odskoczył – a niech leci, i tak w obecnej formie mogę jego pięty oglądać. Ale nie chodzi o wynik, remember? Macham Krzyśkowi i Mikołajowi i powoli cisnę do przodu. 

Opuszczamy stadion, zaczyna się pierwszy podbieg. Od razu z grubej Berty. Ale nie jest źle, jakoś poszło. Pierwszy kilometr prawie 6 min. Niby nie chodzi o wynik, ale może to już przesada, co? Przyspieszam, powoli, acz nieubłaganie. Każda pętla to podbieg, niezły zbieg, płasko, podbieg mniejszy, płasko, zbieg spory, spory podbieg, zbieg, stadion – tu wiadomo, płasko; a potem mega-podbieg. I tak 8 x. Ja pierdzielę… Będzie ciężko.

                                                            ©koszalininfo.pl

Nic to, biegnę sam. Paweł gdzieś z przodu, reszta gdzieś z tyłu. Łapię rytm, ciacham 3 pierwsze kółka, nawet ich nie zauważam. Tempo równe, lekko zwalniam na podbiegach, za to na zbiegach zapierdalam, ile grawitacja daje. Sam się zaczynam bać, bo z każdym km średnia spada – dochodzę do 4:52 (mimo feralnego tłocznego 1. km). Dziwne, ale idę na czas lepszy niż w Poznaniu, a konfiguracja trasy trudniejsza. 

Na 3 kółku doganiam Pawła, choć nawet tego nie zauważam – on nagle dołącza do mnie z tyłu. Ciśniemy, wzajemnie się bezwiednie (?  ) motywując. Lekko nas otrzeźwia, gdy na zbiegach osiągamy tempo 4:15. Rozsądek każe zwolnić, ale ja czuję się świetnie. Paweł zostaje gdzieś na końcu 5. pętli. Trudno, może dam radę sam. Wspólne jakieś 9-10 km było fajne. Mijam Dorotkę, która kończy w dobrej formie połóweczkę. Ponoć postanowiła się mnie trzymać na swoich ostatnich metrach i nawet pociągnęła dalej – musiała się cofać po medal. 
                                                                           ©Marysia Sochaczewska

Na początku kółka nr 6 (czyli jakiś 25-26 km) w pełnym pędzie dogania mnie Mikołaj, świeży jak chlebek z piekarni Gurecznych. Niespodzianka. Nie ma mowy o wspólnym bieganiu, bo on popyla jak sarenka, więc po 100 m zaczynam odstawać. “Stary, idziesz na życiówę – 3:26 czy jakoś tak” – mówię mu motywująco, ale nie wiem, czy mnie słyszy. Przelatując wspomniał, że walczy z “potrzebą nr 2”. Po cholerę o tym wspomniał? Z każdym km narasta we mnie ta sama potrzeba, a wcześniej nawet o niej nie pomyślałem. To się nazywa inspiracja. Kupa śmiechu, ale nie za bardzo. Gdzie ten cholerny stadion i toi-toi? Docieram tam w dobrym tempie (cały czas szybciej niż 5:00/km), ale na ostatnich nogach. Pod sam koniec mijam Reginę, która motywuje mnie. Ale gdzie mi tam w głowie bieganie, jak coś innego wywiera nacisk?

Toi-toi. Wyrzucam zawartość jelita w jakąś ciemną czeluść, tracę jakieś 3 min. 

Wychodzę, wita mnie flesz i śmiech Błażeja. Dzięki, stary. 
                                                                            ©Marysia Sochaczewska

Biorę zwyczajowe picie i banana – tego ostatniego z pewnym wahaniem. Ruszam. Raczej chcę ruszyć, ale – posłużę się słowami nieocenionego Szpaka – “nogi mam ciężkie jak z waty, a getry opadają mi ze zmęczenia”. Nie jestem w stanie pobiec normalnie, raczej powłóczę nogami. Przyłącza się do mnie tajemniczy jegomość, opatulony grubo, szal na twarzy, peruka, okulary. Jakiś zgrywus pewnie, ale może nie? Coś tam nawija, ledwo słucham, bo jestem strasznie zmęczony. Nie mogę przyspieszyć, co mnie niemiłosiernie wkurwia. Po kupie powinienem być lżejszy. Straciłem rytm biegu – jak się okazało, bezpowrotnie. Koleś mnie mocno motywuje, nie poznaję głosu, coś mi tam jakby świta, że muszę go znać, skoro się tak chowa. Z sylwetki jakby Adam Wrzecian? Eeee, co by tu robił? Już na mecie okazało się, że to on – bohater poznańskiego triathlonu, pokonał 90 km na składaku Wigry 3. W cywilu wielki zgrywus. Dość powiedzieć, że najpierw poprowadził Kaję na jej życiówkę w półmaratonie, a potem pobiegał sobie ze mną – bez numeru, bez medalu, okutany a jakieś muzułmańskie wdzianka mimo +13 stopni. Nie chciało mi się o tym myśleć. Biegnę sobie, z coraz większym trudem. Nadludzkim wysiłkiem trzymam tempo w okolicach 6:00. Już pewnie wszyscy mnie wyprzedzili, upokorzyli i sponiewierali. Ale co tam… Skończyć trzeba. Jeszcze kółko. Minięcie Leny zabiera mi jakieś 15 minut.  Ale jednak mnie nie wyprzedziła, ma jedną pętlę mniej. Ostatnia piątka to już rzeźnia, po prostu trucht, byle dalej. Nawet nie tyle bolało, tylko znużenie i zniechęcenie było ogromne. Co tu dużo analizować – poza wszystkim była to już niemal 6 rano przy nieprzespanej męczącej nocy. Tfu – niemal 5 rano. Ale wiadomo, o co chodzi. Masakra!

                                                                                   ©koszalininfo.pl
Padł już nie tylko wynik z Poznania, ale i fatalny z Warszawy. Po odjęciu godziny i tak kosmos.  Na stadion wpadam wycieńczony, ale szczęśliwy. Adam nie daje się namówić na odebranie medalu – moim zdaniem zasłużył. Koniec. Wynik 3:41 – całkiem całkiem, zważywszy na okoliczności. Ciężki bieg, więc satysfakcja ogromna. 

Z Albatrosów tylko Mikołaj – półmaratończycy poszli, co nie dziwi specjalnie. Ale gdzie Paweł? Na pewno mnie minął w czasie sławetnej defekacji! Jednak nie, wpada na metę 3 minuty po mnie, zmarnowany, wycieńczony… Hmmm… Szok.

Gratulujemy sobie, jemy, pijemy. Czekamy na Lenę i Krzyśka. Trochę im zeszło. Dotarli na metę prawie 40 minut po nas. Powrzeszczeliśmy na ostatniej prostej “Dąbrowska jest boska!” “Gureczny-Waleczny!”. Krzyśkowi nie pomogło, ale Lena wygrała swoją kategorię, a wśród pań w generalce była 5. Super! Oczywiście, może Paula Radcliffe akurat była w słabszej formie, a Małgosia Sobańska w ogóle nie przyjechała, ale to naprawdę nie jest wina Leny, że dla niektórych nocne biegi to wyzwanie ponad siły!
                                                                               

Podsumowując – przeżycie nie lada. Nie myślałem przed biegiem, że to kiedykolwiek powiem, ale Koszalin dał radę. Ten bieg jest godny polecenia. To połówka i maraton inne niż wszystkie. Nie tylko trasa jest trudna, to się zdarza wielu biegom. Niecodzienna jest pora startu, która hardcorowością nawiązuje do chwalebnych ultrabiegów górskich; ta pora stanowi też dodatkowe wyzwanie. Bieganie w tak niefizjologicznych godzinach nie jest tym samym, co trening Night Runners nawet późnym wieczorem. Bonus w postaci urwanej zegarowi godziny wydaje się w pełni zasłużony. 
                                                                                          ©Lena Dąbrowska

Dziękuję ekipie NR Albatros. Nawiasem – w klasyfikacji drużynowej maratonu zajęliśmy miejsce 5 na 9 zgłoszonych drużyn. Ale uważam, że stać nas na więcej i za rok chętnie powtórzę tę wymagającą zabawę. Gratuluję wszystkim czasów i ukończenia. Bo ukończyli wszyscy! Jestem z Was dumny. I to bardzo!

                                                   

Wyniki naszej mocnej nocnej ekipy wyglądały tak (podaję czasy “brutto”, czyli ściemnione):

Połówka:
2K.   Kaja Milanowska 36:08
118. Klaudiusz Walentynowicz 47:17

260. Błażej Majewski 1:07:58

64K. Dorota Mikłaszewicz 1:10:44

86K. Regina Majewska 1:19:18

Literek:

16. Mikołaj Gliszczyński 2:28:03

43. Olgierd Wąsowicz 2:41:29

45. Paweł Timofiejuk 2:44:07

5K. Lena Dąbrowska 3:24:04

119. Krzysztof Gureczny 3:24:05


Zdjęcia są własnością:
www.koszalininfo.pl
www.explora.pl
biegnij.nablator.eu
Marysi Sochaczewskiej
Leny Dąbrowskiej