piątek, 29 marca, 2024
0
  • No products in the cart.
Bez kategorii

Wbrew Obiegowej Opinii: Jeśli to piętnasty kilometr, to jesteśmy w Belgii

W poniedziałek szybkie przebieżki. Szukamy prostego odcinka drogi, odmierzamy pożądany dystans, zasuwamy. Pulsometr pika jak szalony.
W środę rytmy. Bieżnia przy szkole, kółko wokół domu albo prosta w parku. Ileś powtórzeń przez ileś tam okrążeń. Pulsometr się przegrzewa.
W piątek podbiegi. Znajdujemy wzniesienie, pędzimy jak łososie do wodopoju. Pulsometr został w domu – mógłby tego nie przeżyć.
Tak może wyglądać przykładowy plan treningowy każdego biegacza – amatora. Czy czegoś w nim brakuje?

Tak! Długiego, weekendowego wybiegania! To sól każdego planu treningowego. Nie robimy siły, wytrzymałości tempowej, po prostu biegniemy. Tempo swobodne, konwersacyjne (o ile jest do kogo dziób otworzyć). Pulsometr w końcu ma wakacje. A my?
Moja propozycja: zwiedzajmy! 

Skoro już się wybieramy na tak długo i na tak dużo kilometrów, to zróbmy z tego użytek. Dowiedzmy się czegoś o naszej okolicy i świecie. Nie musimy pędzić, mamy czas się rozejrzeć, możemy się zatrzymać i zrobić zdjęcie. Możemy też przeżyć coś, co zmieni nasze życie…
Opiszę Wam swoją historię, bo Wasze znam słabo, a swoją mam dobrze udokumentowaną. No i udało mi się przejść drogę od biesiadnika do przewodnika.
Mieszkam w Warszawie. Po paru latach wynajmowania mieszkań w różnych miejscach dorobiłem się własnego. To znaczy będzie moje za 27 lat. Mieszkanie kupiłem na Woli – w dzielnicy, którą niespecjalnie znałem, która na pierwszy rzut oka niespecjalnie wzbudza sympatię. Jej wschodnia część to nieco starsza część miasta, środkowa to jeden wielki cmentarz, zachodnia to kolejne cmentarze, tereny kolejowe, blokowiska i parki. Wszystko to poprzecinane obwodnicami i trasami szybkiego ruchu.


Mieszkam na granicy części pierwszej i drugiej. Z okna widok na podmiejskie pociągi, za nimi potężna, wielopasmowa trasa, wiadukty. Szare bloki, dziesiątki miejsc-pomników upamiętniających rzeź Woli w czasie Powstania Warszawskiego. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi zamordowanych i pochowanych w czasie wojny. Każdy mój krok to stąpanie po tragedii. Każde wyjście po kebaba to przejście po ludzkich grobach. Miejscach kaźni. Dokładnie w miejscu, w którym kilka lat temu zbankrutowany już dzisiaj developer postawił mój blok, istniała baza Verbrennungskommando. To oddział Polaków założony przez Niemców tylko po to, żeby zebrać z terenu Warszawy i spalić rozkładające się zwłoki Powstańców i ofiar cywilnych…

Kuźwa, gdzie ja zamieszkałem?! Nigdy nie wnikałem w te historie, nie o tym uczyłem się w szkołach, gdzie tu Kościuszko, Cud Nad Wisłą? Gdzie tu Za Twoim Przewodem? Ja przecież słoik, ja w lubuskim rodzony, siedem lat w Poznaniu żyłem (też na Woli! – Rusałka, hipodrom…). Z lekko przetrąconą tożsamością i lekką niechęcią do miejsca, w którym przyszło mi żyć, przez następnych kilka miesięcy opijałem swoje mieszkanie – z rzadka tylko wychodząc.


Biegać zacząłem prawie półtora roku temu. Jesienią poprzedzającą cholernie długą zimę. Najpierw po najbliższym parku. Gdy forma zaczęła rosnąć i stać mnie już było na zrobienie większej ilości kilometrów, najbliższy park zaczął nużyć. Zaczęło się zwiedzanie i sprawdzanie moich tras na Garminie nówce sztuce. Zacząłem się rozkręcać. I…
I wtedy już nie miałem wyjścia – musiałem zacząć dowiadywać się o miejscach, po których codziennie biegam. Zaczęło się kupowanie książek, przeczesywanie sieci, robienie fotek. Przebijając się przez zaspy, z soplami na brodzie, codziennie odkrywałem nowe miejsca. Mających związek z historią kraju, stolicy, z historią każdej kamienicy i jej mieszkańców. Historia miejsc, których nie ma, historia miejsc, które miały być. Historie tego, co powstało w miejscu tego, czego już nie ma.
Wielka dzielnica z tysiącami zaułków wciągnęła mnie bez reszty. Jej historię najpierw trzeba było poznać, następnie przeżyć. Kolejnym etapem było oswajanie się z tym wszystkim. Aż w końcu udało się zbudować poczucie, że na tych grobach ma prawo tworzyć się nowe życie. Mając nadzieję, że nie będzie to przegięcie, napiszę: w jakimś sensie moje życie też zaczęło się tworzyć na gruzach tego, które prowadziłem dawniej.


I ja – stara dupa, która kilka miesięcy wcześniej nie była w stanie ruszyć się z kanapy, teraz zaczęła śmigać dziesiątki kilometrów, żeby obczaić nowe miejsce, nową drogę. Przeżywanie historii i kąpanie się w endorfinach teraźniejszości.


W lutym zeszłego roku założyłem wolską grupę Night Runners. Zaczęło się zwiedzanie w towarzystwie. Poznałem dziesiątki fantastycznych ludzi. Wśród nich Olgierda. Od razu między nami zaiskrzyło. O tym za chwilę.
Wola zaczęła być za mała. O ile na wschód biegałem rzadziej – Śródmieście, skrzyżowania, światła, korki, piesi itd. – o tyle na północ, zachód i południe – śmigałem bez przerwy. Nagle tajemnicze przestały być Żoliborz, Bemowo, Ochota czy Włochy. Forma rosła, trzasnąłem pierwszy maraton, weekendowe wybiegania mogły już liczyć 30 kilometrów. I najbliższa okolica okazała się za mała. Świeżo upieczony wolski patriota chciał ruszyć jeszcze dalej!


Wtedy to Olgierd zaproponował przedziwną wyprawę: wszystkie mosty Warszawy. Przygotował trasę, zwerbowaliśmy spore grono stołecznych Night Runnersów i ruszyliśmy. Przelecieliśmy wszystkie 8 mostów (jest jeszcze dziewiąty – kolejowy), gościnnie wpadliśmy na Parkrun, a później siłą rozpędu wzięliśmy jeszcze udział w biegu na 5 km w parku na Mokotowie. Na mecie okazało się, że na liczniku mamy 41 kilometrów. Jak to tak – skończyć kilometr przed maratonem? Brakujące 1200 metrów przetruchtaliśmy po parku wokół jakiejś nędznej cukierni. Gdy dystans maratonu stał się faktem, usiedliśmy na ławkach, przeżuwaliśmy jakiś posiłek i to chyba wtedy narodziła się nasza nieformalna grupa „Albatrosy”. Wydzieliła się niesamowita chemia, a po przebiegnięciu wszystkich mostów staliśmy się prawdziwą rodziną Mostowiaków.
Kolejne wyprawy biegowe były kwestią czasu. Najpierw rekreacyjnie – nad Jezioro Zegrzyńskie. A później zaczęło się na całego. Pojawił się temat fortów Warszawy. Każdy z nas coś tam o nich słyszał, może ze dwa widział, ale dopiero dogłębny research pokazał nam, że mamy do czynienia z nieco zapomnianym, ale niesamowitym przedsięwzięciem architektonicznym i militarnym. A skoro już się nad tematem pochyliliśmy i jakąś tam wiedzę zdobyliśmy, to naturalnym kolejnym krokiem było… stanie się przewodnikami dla naszych dzielnych Albatrosów. Pierwsza wyprawa (bo materiału starczyło i na drugą!) ruszyła 1. września o godz. 4:45. Olgierd i ja zakuliśmy, a później opowiadaliśmy. Kilkanaście fortów, trasa pomiędzy nimi pokonywana biegiem, a na deser kolejny udział w biegu na 5 km. I znowu maraton!


Skala zjawiska wszystkich nas powaliła. Później były Forty 2, w międzyczasie przebiegliśmy całą linię metra z południa na północ. Następnie Kampinos (cmentarz w Palmirach i grób Kusocińskiego). Pojawił się kolejny pomysł: cmentarze Warszawy. Może na pierwszy rzut oka pomysł ryzykowny, ale znowu gruntowny research i… Tym razem materiału starczyło na 3 wyprawy – co jak co, cmentarzy w Warszawie nie brakuje. Albatrosy przeleciały zdecydowaną większość z nich (żeby było jasne – nie lataliśmy w rajtach między grobami :p), odrobiliśmy potężną lekcję historii, znaleźliśmy takie cuda jak Cmentarz Choleryczny, Karaimski czy Żołnierzy Włoskich – perełki, o istnieniu których nie mieliśmy bladego pojęcia.
W planach mamy mnóstwo kolejnych wypraw tematycznych. To ciągle to samo miasto, ale za każdym razem pokazane z innej perspektywy. Jak powiedział Olgierd: „przyjemnością jest zrywanie jego kolejnych warstw”. Później dodał: „Warszawa jest jak ogr. Albo cebula. Albo kremówka. Też ma warstwy”. 
Tyle o Albatrosach, choć ten rozdział dopiero otwieramy – tak nam, Albatrosom, ze sobą dobrze.
Wracając na Wolę: pokochałem ją, za nic nie chciałbym się z niej wynieść. Latam po niej regularnie, ale też coraz częściej nosi mnie w dalsze rejony. Było już kilka wypraw do Kampinoskiego Parku Narodowego, w miarę możliwości po innych rejonach kraju czy świata.

Jeszcze jedna historyjka: na przełomie listopada i grudnia wybrałem się z przyjaciółmi do Rzymu. Miasta, w którym żadne z nas (poza pięknym wyjątkiem) jeszcze nie było. Dotarliśmy wieczorem, kolacja i spanie – bez żadnego zwiedzania. Następnego dnia rano wstałem koło siódmej, przebiegłem po Rzymie 18 kilometrów. Parę razy się zgubiłem, ale dla biegającego to raczej zaleta niż wada. Gdy dwie i pół godziny później stanąłem w drzwiach naszego mieszkania z kupioną na śniadanie bagietką pod spoconą pachą, moi towarzysze dopiero wywlekali się z łóżek. Przez kilka kolejnych dni byłem przewodnikiem – niemal wszędzie już wcześniej byłem, wszystko wstępnie przejrzałem, miałem obcykany każdy punkt orientacyjny.
I kto w tym wszystkim jest zwycięzcą?
Biegacz!!!

Biegajcie, zwiedzajcie, uczcie się, róbcie imprezy biegowe dla siebie i znajomych – to frajda największa z możliwych. 

GURU – biegacz armator


I nie bądźcie: